Millenialsi – pokolenie, które według powszechnej opinii jest problematyczne, wymagające i roszczeniowe, nie potrafiące dostosować się do panujących reguł, szybko się nudzące, myślące, że wszystko im się należy. Z perspektywy osoby, która zalicza się do tego grona, uważam, że postrzeganie młodych ludzi w ten sposób jest nieobiektywne – przede wszystkim dlatego, że wiele negatywnych opinii osób starszych na nasz temat wynika z wzajemnego niezrozumienia.

Mam za sobą 4 lata studiów na jednej z najbardziej znanych uczelni technicznych w Polsce, podczas których uczęszczałam na zajęcia prowadzone przez wielu profesorów, doktorów i magistrów. Z założenia mieli oni za zadanie przekazać mi wiedzę niezbędną do zdobycia wykształcenia. Niektóre zajęcia wspominam lepiej, inne gorzej, ale na palcach jednej dłoni mogę policzyć takie, które naprawdę na długo zapisały się w mojej pamięci. I to wbrew pozorom nie dlatego, że nie umiałam dostosować się do reguł zaliczenia, byłam znudzona, czy oczekiwałam oceny za „nicnierobienie”. Co więcej, uważam też, że nie jest to wynik celowego działania prowadzących, aby utrudnić studentom zdobywanie wiedzy. Moim zdaniem, główna przyczyna takiego stanu to bariera międzypokoleniowa, której żadna ze stron nie potrafi przeskoczyć.

Oczekiwania vs. rzeczywistość

Według badań przeprowadzonych przez agencję marketingową Refuel Agency, ludzie w moim wieku, czyli Millenialsi, aż 17 godzin dziennie spędzają w otoczeniu nowoczesnych technologii. Towarzyszą nam one na każdym kroku i są dla nas czymś całkowicie naturalnym. Niezależnie od tego czy słuchamy muzyki, robimy zakupy, wyszukujemy informacje, czy też uczymy się – wszystko robimy używając smartfona, komputera czy tabletu. Tymczasem po przekroczeniu progu niektórych sal ćwiczeniowych na uczelni, mam wrażenie, że świat się zatrzymał, a postęp technologiczny nigdy nie nastąpił.

Przykładowo, podczas ćwiczeń dotyczących zarządzania zespołem opieraliśmy się na materiałach sprzed 40 lat, gdzie większość treści była już mocno nieaktualna. Pamiętam swoją cotygodniową frustrację wynikającą z faktu, że tak ciekawy temat mamy podany w postaci kompletnie nieprzyswajalnej. Niestety, większość zajęć jest prowadzona w równie nieefektywny sposób. To sprawia, że często nie ma podczas nich osoby, która nie scrollowałaby tablicy na Facebooku. Wydaje mi się jednak, że nawet niewielkie wyjście naprzeciw potrzebom młodego pokolenia mogłoby znacznie poprawić relacje student-prowadzący.

Inny sposób uczenia się

Obecnie młodzi ludzie rzadko kiedy uczą się z książek i nie spędzają długich godzin w bibliotece na wertowaniu grubych podręczników. Szukają natomiast jak najbardziej przystępnych sposobów na przyswojenie wiedzy – przeglądając tutoriale na Youtube, korzystając z audiobooków, czy też przeszukując materiały opracowane przez swoich starszych kolegów. Dlatego też pozytywną zmianą byłoby udostępnianie studentom przez pracowników naukowych interaktywnych treści, które pomogłyby im zrozumieć omawiany temat.

Podczas ubiegłorocznej edycji Bett Show w Londynie, czyli targów poświęconych wykorzystaniu nowoczesnych technologii w edukacji, przedstawiony został trend o nazwie microlearning. Jego założeniem jest dostarczanie osobom uczącym się, wiedzy w małych, konkretnych „dawkach”. Przekładając dane rozwiązanie na realia akademickie, prowadzący zajęcia mogliby po każdym przerobionym temacie podsyłać studentom „skompresowane” treści, ułatwiające naukę. Tymczasem wielu z nich nie udostępnia żadnych materiałów z zajęć i wiedzę trzeba zdobywać samodzielnie, niekiedy z niepewnych źródeł.

Potrzeba zrozumienia i dialogu

Pracownicy uczelni często mają ogromną wiedzę do przekazania, a przy tym są naprawdę sympatyczni i przyjaźnie nastawieni, ale, z mojego punktu widzenia, niestety nie wiedzą jak dotrzeć do studentów. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że nie dążą do zmiany tego stanu. Nigdy nie spotkałam się z sytuacją, gdy prowadzący pyta studentów o to, czy forma zajęć im odpowiada. Zazwyczaj przychodzi on z gotowym planem na cały semestr i nie zakłada możliwości jego modyfikacji, czy też ubogacenia.

Biorąc pod uwagę fakt, że zaplecze technologiczne uczelni cały czas się polepsza, wydaje mi się, że odsetek osób faktycznie korzystających z nowoczesnych urządzeń powinien być znacznie większy. Przykładowo: wyświetlenie fragmentu filmu pokazującego omawiane prawa mechaniki, pozwoliłoby studentom z innej strony spojrzeć na równania obrazujące dane zależności. Tymczasem zdarza się, że prowadzący zajęcia wciąż nie jest w stanie samodzielnie uruchomić rzutnika. Nowe technologie stają się coraz bardziej przyjazne, a korzystanie z nich nie wymaga wykonywania skomplikowanych czynności. Wystarczy jedynie odrobina chęci do nauki, której niestety czasem brak (nie tylko ze strony studentów).

Jest też oczywiście druga strona medalu – podejście studentów. Przyznaję: bardzo często daleko nam do wizerunku osób, które chłoną wiedzę jak gąbka i którym liczenie całek pięć zajęć z rzędu sprawia przyjemność. Jesteśmy jednak bardzo otwarci, często mamy głowę pełną pomysłów i niezaspokojoną ciekawość świata. Nie mamy natomiast wpływu na to, że urodziliśmy się w czasach, w których życie kręci się wokół technologii. To naturalne, że chcemy z niej w pełni korzystać – również w celach edukacyjnych. Dlatego tak ważne jest, aby wykładowcy zrozumieli nasze potrzeby i spojrzenie na obecny, ciągle zmieniający się świat – wówczas czas spędzony na uczelni ma szansę być czasem naprawdę efektywnie i dobrze wykorzystany.

Autor tekstu: Natalia Racławska, Junior Marketing Specialist w VisionCube S.A., studentka Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie

Kategorie: Naszym okiem